R E K L A M A
Strona główna Rozrywka Opowiadania OD PEKINU DO PEKINU (część pierwsza)

OD PEKINU DO PEKINU (część pierwsza)

0
OD PEKINU DO PEKINU (część pierwsza)
OD PEKINU DO PEKINU (część pierwsza)

Decyzja zapadła szybko, po prostu postanowiliśmy “jedziemy” i jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy, mimo wielu przeciwności losu i porad innych. Wyjechaliśmy do Chin tylko we dwoje, tuż przed ślubem, za to z ambitnym planem zobaczenia wszystkiego, co dla nas najcenniejsze w tym kraju. Zobaczenia tego “innego” świata własnymi oczami i o własnych siłach, bez pośrednictwa agencji czy przewodników. Chwilami nie było łatwo, ale dzięki temu bardziej doceniamy NASZĄ chińską wyprawę i wciąż tęsknie spoglądamy w kierunku chińskiej ziemi, która stała się NASZYM RAJEM na ziemi. W tym kraju, bowiem, każdy znajdzie coś dla siebie.

DZIEŃ PIERWSZY

Poranne przebudzenie o godzinie 4:30, planowany wyjazd z domu 5:15, ale oczywiście opóźniony, jak zwykle przeze mnie (kobiety tak mają). Na szczęście na dworzec w Katowicach zdążyliśmy bez problemu i punktualnie o 6:00 wyruszyliśmy IC do Warszawy. Na lotnisko im. Fryderyka Chopina dojechaliśmy wcześniej już zamówioną taksówką, która czekała na nas – koszt 35 zł.

Ze względów ekonomicznych wybraliśmy Aeroflot, mimo przedziwnych historii na jego temat, w końcu do odważnych świat należy!!! No właśnie należy, ale niekiedy, tak jak w naszym przypadku, z godzinnym opóźnieniem. Odprawa na lotnisku poszła sprawnie, zajmowanie miejsc także, jednak gdy już się usadowiliśmy na swych miejscach ogłoszono komunikat, że należy wysiąść i zidentyfikować własne bagaże (wskazać które lecą z nami do Moskwy). Reszta lotu bez niespodzianek, jednak przy lądowaniu odczuwaliśmy lekki niepokój, mając w pamięci tyle różnych opowiadań o chlubie rosyjskiego lotnictwa.

Lot trwał 90 minut, ale dzięki strefom czasowym, w Moskwie wylądowaliśmy o 16:00 lokalnego czasu (w Polsce 14:00). Planowany start do Pekinu dopiero o 22:25, mieliśmy więc sporo czasu na zaznajomienie się z Szeremietiewem – zacnym reliktem komunizmu. Więźniowie turystyczni, uwięzieni na lotnisku, bez dostępu do świeżego powietrza (wszędzie słabo działająca klimatyzacja), ze zbyt małą ilością krzesełek w poczekalniach. 17:12 – desperacja (już!!!) popycha nas do nauki angielskich słówek ze słownika – codziennie jedna literka – twarde postanowienie, jak zwykle nie dotrzymane. Wreszcie wzywają nas do checkpointu i tam kolejny desperacki pomysł na spędzenie czasu – Tomek uczy mnie czytania cyrlicy, skutecznie mniej lub bardziej.

No i wreszcie wejście na pokład samolotu – lot trwał 7 i pół godziny, z dość znacznymi turbulencjami niemal przez cały czas, co nie przeszkadzało jednak Rosjanom spacerować i wznosić toasty, mimo upomnień i próśb stewardów. W Pekinie wylądowaliśmy szczęśliwie o 9:50 dnia następnego (14.06.2006) lokalnego czasu. ALLELUJA!!! I już wtedy wiedziałam, że z całej tej wyprawy, najbardziej boję się POWROTU(!)

DZIEŃ DRUGI

Chińskie lotnisko jako pierwsze wita nas swym ogromem, nowością, pięknem i czystością. Sam Pekin także oszołomił nas budowlami, porządkiem i niespotykanym chyba nigdzie indziej zorganizowaniem. Z lotniska wzięliśmy autobus nr 2 (shuttle bus, 16 Y za osobę), by dojechać do centrum. Monumentalne budowle raz po raz ukazywały się naszym oczom, by wprawić nas w zakłopotanie (bez porównania z Warszawą), ale i w zachwyt, który odbierał nawet chęć do rozmowy. Nareszcie znaleźliśmy się w tym innym świecie!!!

Obsługa na lotnisku i w autobusie miła i anglojęzyczna, to dało nam poczucie że spokojnie się porozumiemy. Czar złudy prysnął w autobusie nr 22, którym mieliśmy dojechać do “Red lantern”. Z powodu zerowego kontaktu z konduktorką, pierwszy przejazd “na gapę” mamy już za sobą. Później poszukiwania hostelu – upał, kurz, coraz bardziej ciążące plecaki i nieobliczalny ruch uliczny – i wreszcie pojawia się ON, wybawca mówiący po angielsku, który wskazuje nam drogę do “Red lantern”. Pokoje 6-osobowe, czyste i chłodne, wreszcie mamy swoje łóżko piętrowe, a przede wszystkim łazienkę i prysznic, który w takich warunkach odmładza o 20 lat!!!

Krótka drzemka i gastromiczno-turystyczna przechadzka po okolicy, drobinki pyłu drapią nadwyrężone już przez klimatyzację gardła, ale pokusa odkrycia nowego wygrywa bezapelacyjnie.

DZIEŃ TRZECI

Na dzisiaj zaplanowaliśmy zobaczyć Plac Tiananmen, Mauzoleum Mao Zedonga, Zakazane Miasto i Parki Jing Shan i Beihai. Plan wykonany w 100%. Największym przeżyciem kulturowym była porażająca wizyta w mauzoleum, nie ze względu na jego zawartość (ogromny gmach, a w środku udostępniona tylko jedna sala ze zmumifikowanym przywódcą), ale atmosferę panującą przed, w trakcie i po “zwiedzaniu”. Przed wejściem tłumy chętnych (wstęp bezpłatny, ale bez plecaków, aparatów itp.) ustawiane są w równe rzędy, miarowo maszerujące wzdłuż wyznaczonych linii. Przed schodami możliwość zakupienia kwiatów dla Mao i większość Chińczyków bez przymusu, ale je kupuje, mało tego przed majestatem stają bezszelestnie, bez słów i zdjąwszy wszelkie nakrycia głowy, atmosfera zagęszczona powagą i szacunkiem do zmarłego. To niesamowite jak potrafią czcić symbole narodowe, budzi się tęsknota, by ufać i szanować coś równie bezgranicznie.

O Zakazanym Mieście można byłoby pisać całe tomy, a i tak nie oddało by to majestatu i uroku tego miejsca. Kompleks obejmuje 8706 sal rozplanowanych na 70 ha, w których mieszkało 8-10 tys. osób, gdzie zwykli ludzie nie mieli wstępu, gdyż zazdrośnie strzegły go mury o wys.10m i fosa szeroka na 50m. W największym gmachu Taihe Dian (Pawilon Najwyższej Harmonii) znajduje się złoty Smoczy Tron cesarza, przed którym rozpościera się ogromny dziedziniec mogący pomieścić 90 tys. osób!!! Wstęp do muzeum pałacowego 60Y za osobę.

Po wyjściu z Zakazanego Miasta udaliśmy się na Wzgórze Widokowe (Jing Shan), usypane sztucznie z ziemi wybranej podczas kopania fosy – wstęp 2 Y. Odwiedziliśmy także pobliski park Beihai ze słynną Białą Dagobą, buddyjską świątynią o wys. 35 m, z 1651r.. W parku tym znajdowała się zimowa rezydencja chana Kubilaja (pierwszy cesarz dynastii Yuan), a wstęp kosztuje zaledwie 10Y. Przecudnie utrzymany park z urokliwym jeziorkiem wokół świątyni, po którym można popływać wszelkiego rodzaju łódkami – my skusiliśmy się na rowerek wodny (40Y za godzinę).

Wstaliśmy planowo o 5:30, szybki prysznic i wyjście z naszym hinduskim współlokatorem na przystanek autobusowy, by dotrzeć na Plac Quianmen wsiadamy do busa nr 22, płacąc jak zazwyczaj 1Y. Na miejscu podjęliśmy syzyfowe próby odnalezienia odpowiedniego autokaru (chińscy “naganiacze” działają bez zarzutu, nawet nie znając angielskiego). Powoli, acz sukcesywnie, nasze nadzieje na dotarcie do Wielkiego Muru na własną rękę topniały, ale na szczęście nasz hinduski przyjaciel nie poddawał się i z uporem maniaka próbował dowiedzieć się gdzie jest odpowiedni przystanek. Wreszcie udało się!!! Znaleźliśmy odpowiedni dworzec autobusowy (nieopodal Placu Tiananmen, w kierunku Hali Ludowej), gdzie kupiliśmy bilet na największą architektoniczną atrakcję – przejazd 50Y + wstęp na Mur 40Y. Dzisiaj w ofercie były tylko wycieczki do najbardziej turystycznego punktu, a więc do Badaling choć w inne dni można kupić bilety do pozostałych miejscowości, w których pobliżu wije się Mur.

Po powrocie (ok.15:00) poszliśmy zarezerwować bilety kolejowe do Datongu – jedziemy jutro o 10:10, mając okazję poznania chińskich hard sitów przez 6,5 godziny (36Y za osobę + opłata za pośrednictwo w hostelu 25Y).

W hostelu miła niespodzianka – zamontowali klimatyzację, więc wybraliśmy się na fascynujący spacer po hutongach, gdzie nikt nie spodziewał się turystów – takie klimaty lubimy najbardziej, bo dają możliwość przyjrzenia się prawdziwemu życiu zwykłych ludzi.

Po powrocie zbawienny prysznic i grzeczny marsz do łóżka, z powodu wykończenia i bólu wszystkich mięśni J Nie oszczędzamy się, chcemy zobaczyć jak najwięcej!!!

DZIEŃ PIĄTY

Dzisiaj przed nami wielkie wyzwanie – pierwsza samotna podróż koleją i to w hard sitach. Na szczęście nie było tak źle, standard odpowiada naszej 2 klasie w pociągach krótkobieżnych, z tym że każdy ma swój numer miejsca na bilecie, a w suficie chłodzące wiatraczki.

Oszałamiające wrażenie wywarł na nas olbrzymi i cudny gmach dworca pekińskiego – Beiging West Railwaistation. Mimo jego rozmiarów, ilości ludzi i pociągów, nie sposób się tu zgubić – wszystkie informacje wyświetlane są na elektronicznych tablicach. W poczekalniach tłumy, na ponad godzinę przed odjazdem Chińczycy już niecierpliwie ustawiają się do kolejki, mimo tego, że każdy ma miejscówkę!!! Stoją zawzięcie i cierpliwie, pomimo upału i duchoty, nawet dzieci i to bez płaczu!!! My nie tracimy głowy i zostajemy na krzesełkach, czekając aż zaczną wpuszczać na perony.

Pociąg wbrew naszym oczekiwaniom (opowiadania innych, relacje w internecie), nie był ani przeludniony, ani zadymiony papierosowym dymem. Więcej, był nawet czysty, chociaż Chińczycy rzucają wszystkie śmieci na podłogę, a przy wysiadaniu nie zabierają ich ze sobą. Cud? Oczywiście, że nie – wszystko za sprawą pojawiającej się co jakiś czas osoby z mopem. Naszej podróży towarzyszyły przepiękne krajobrazy górsko-pustynne, ogromne, prawie niezamieszkane przestrzenie.

Na datońskim dworcu od razu “wyłapali” nas agenci CITS i zaoferowali hotel 100 m. od dworca – 150Y za dwuosobowy pokój lub 45Y za łóżko. Zaszaleliśmy i wzięliśmy dwójkę na 8 piętrze, z łazienką, TV i klimatyzacją, w cenie także śniadanie. Zanieśliśmy tylko bagaże i marsz na miasto, rozejrzeliśmy się po okolicy, zrobiliśmy zakupy i urządziliśmy wieczorną “ucztę” za 45Y w pokoju. Jutro na własną rękę, środkami komunikacji miejskiej, jedziemy zwiedzić Yungang Caves, święte groty skalne.

DZIEŃ SZÓSTY

Najpierw autobusem nr 2 z dworca po lewej stronie dworca kolejowego za 1 Y, aż do miejsca gdzie znajduje się przystanek autobusu nr 3 (kierowca kazał nam wysiąść w odpowiednim miejscu gestykulując i mówiąc po chińsku), potem bus nr 3 za 1,5 Y, który staje tuż przy Grotach Wzgórza Chmur z V/VI w. n.e. Wstęp do Grot wynosi 60Y, za które zobaczyliśmy 53 świątynie skalne, a w nich ponad 15 tys. różnej wielkości rzeźb. W grocie nr 5 znajduje się 17- metrowa figura Buddy, zresztą wszystkie są oszałamiające.

Po powrocie, wieczorem, podjęliśmy kulinarne wyzwanie – wstąpiliśmy do eleganckiej restauracji, gdzie kupiliśmy właściwie jajko niespodziankę, wybierając na chybił-trafił potrawy. Na szczęście trafiliśmy w 10, mimo braku angielskiego menu i anglojęzycznej obsługi. Jedliśmy pyszne mięso gotowane w tradycyjny sposób – HOT POT (podgrzewany kociołek w stoliku) – ze smakowitym orzechowym sosem, ryżowym makaronem i przeróżnymi surówkami, dodatkami, deserem i napojami. Za tą niezapomnianą ucztę, z genialną obsługą, zapłaciliśmy zaledwie 60Y, a obydwoje wyszliśmy maksymalnie najedzeni!!!

Wróciliśmy przez centrum, gdzie na placu przed urzędem napotkaliśmy na tłumy Chińczyków, grających wspólnie w najrozmaitsze zabawy, ogarnęła nas tęsknota za takim rodzajem wspólnoty, za takim rodzajem spędzania wieczorów, za takim rodzajem luzu!!!

DZIEŃ SIÓDMY

Cudowny dzień!!!

Rano pojechaliśmy do Hunyuan, żeby zwiedzić Wiszącą Świątynię (wstęp 60Y normalny i 30Y ulgowy). Po drodze zobaczyliśmy także świętą górę taoizmu Heng Shan, z której mnisi niegdyś dawali znaki za pomocą ognia, informujące m.in. o ilości nadciągającego wrogiego wojska (1 słup ognia oznaczał 100 przeciwników). Xuangkong Si (Wisząca Światynia) założono w VI wieku, z powodu zalewającej ją rzeki, sukcesywnie wznoszona coraz bardziej ku górze aż do 1000 metrów (dziś zaledwie 50m). Klasztor “obsługuje” obecnie 5 mnichów, a w Sali Trzech Religii znajdują się posągi ich założycieli – Buddy, Konfucjusza i Laozi.

Po powrocie piesze przeszukiwanie miasta, by dotrzeć do buddyjskich świątyń. Kiedy już zwątpiliśmy znaleźliśmy wreszcie “starówkę” ze świątynią Huayan z 1140r., gdzie przypatrywaliśmy się buddyjskiemu nabożeństwu. Po duchowych wojażach coś dla ciała – pielgrzymka do pobliskich sklepów – świątyń dobrobytu, w których kupiliśmy kilka pamiątek. Wracając do hotelu musieliśmy zatrzymywać się, by pogawędzić z miejscowymi dzieciakami, chcącymi sprawdzić swój angielski.

DZIEŃ ÓSMY

Dzisiaj mija już tydzień od opuszczenia naszego domu, czas płynie jak szalony!!!

Odwiedziliśmy drugą świątynię w Datongu Shanhua, ze słynną Salą Mahawiry (5 pozłacanych posągów Buddy), biblioteką i Ścianą Pięciu Smoków w ogrodzie (wstęp 20Y normalny, 10Y ulgowy). Wieczorem opuszczamy to urocze, przemysłowe miasto i jedziemy do Xi’an. Jako, że podróż trwa 17 godzin chcieliśmy zamówić soft sleepy, ale były już wykupione i wzięliśmy hard sleepy (ponad 300Y za dwie osoby). Nie było źle – 6 łóżek w przedziale, początkowo klaustrofobia, ale potem człowiek się przyzwyczaja.

DZIEŃ DZIEWIĄTY

Wreszcie dojechaliśmy do Xi’an – dawnej stolicy i to tydzień po wizycie w Pekinie. Ta stolica Tangów rozciągała się 9 km ze wschodu na zachód i prawie 8 km z północy na południe, a centrum miasta zachowało zabudowę i układ z tej epoki. Zachowane mury pochodzą już z dynastii Ming i mają 14 km długości, w niektórych miejscach 12 m wysokości i 15-18m szerokości u podstawy.

Tym razem na stacji “wyłapali” nas przedstawiciele hotelu. Wybraliśmy jednego z nich i poszliśmy z nim do hotelu 5 min. od dworca. Najpierw cena wywoławcza 180Y za dwuosobowy pokój z łazienką, po licytacji 160Y, więc zamówiliśmy 3 noce. Po prysznicu pomaszerowaliśmy do centrum – zobaczyliśmy XIV wieczne wieże Dzwonów i Bębnów, miejskie targowisko itp. Wieczorem musieliśmy już zgrać zdjęcia na płytkę, bo jutro zwiedzamy Terakotową Armię a ją po prostu trzeba sfotografować z każdej strony.

Przygotowała
Arleta Boncol

Leżała na ziemi. Nie ruszała się. Była martwa.
Pociąg do nikąd

BRAK KOMENTARZY

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here

dziewiętnaście − 8 =

Exit mobile version