Miszcz Marian spojrzał na zegarek. Dochodziła 13. Tęsknie spojrzał w przeszłość, w czasy kiedy godzina ta oznaczała cokolwiek… Upewnił się, że conajmniej trzech z jego uchideshi jest w pobliżu, po czym chrząknął znacząco i powiedział “Ten człowiek jest już za drzwiami. Otwórzcie mu.” Była to stara metoda budowania swojego image. Opracował ją już w młodości, więc nie bardzo pamiętał o co chodziło w tym całym image, ale wyrobione nawyki zostały.

Jeden z uczniów szybko podbiegł do drzwi i otworzył. Istotnie, stał tam już gość. Miszcz umówił się z nim przed tygodniem, że zjedzą dziś obiad o 12:30. “Nigdy nie można wierzyć w punktualność innych, a image nie cierpi nawet najdrobniejszych potknięć” – nauczała przeszłość.

Witaj. Masz talerz?” – zażartował Miszcz wpuszczając gościa do środka.

Ja ciebie też” – odpowiedział gość spode łba. Był już w środku. Lutego.

Weszli głębiej. Ukłonili się wspólnie przed portretem Wielkiego Moderatora filuternie spoglądającego spod pióropusza, potem zapalili kadzidełka przed ołtarzykiem z na wszelki wypadek zamazaną postacią bóstwa. Marian nigdy nie mógł się zdecydować na wybór religii. Chcąc iść w ślady twórców aikido zajmował się kolejno Omoto, Omote, O! Motor, All Motours, Almatur, Amur-Tour i Murator. Zresztą nie było to ważne, gdyż jako gości zapraszał wyłącznie swoich wielbicieli, którym mógł w razie potrzeby narzucić swoje poglądy, albo nawrzucać, albo ich wyrzucić.
Zresztą sam ołtarzyk stanowił w ceremoniale Miszcza Mariana obiekt najważniejszy. Lubował się w opowieściach na jego temat. Miał on postać bramy do dojo (drzwi plastikowe antywłamaniowe), której strzegły dwa pingwiny. Ptaszyska znajdowały się w charakterystycznej dla aikido pozie groźnego mae-ukemi. Jeden z nich właśnie zaczynał pad, a drugi podnosił się z niego. W ten sposób miały stały kontakt wzrokowy z Miszczem, ilekroć na nie spojrzał. Nie ma co ukrywać, że pomysł takiej symboliki zrodził się właśnie w Jego przepełnionej pomysłami głowie. Rozumowanie było proste. Pingwin biega po ziemi drobiąc kroczki jak gejsza – powiązanie z Japonią, a co dalej idzie z aikido było zatem oczywiste. Miszcz Marian wspomniał kiedyś również o długim i mocnym dziobie ptaszyska. Niektórzy podśmiewali się potem wspominając jak próbował wybrnąć z tego znajdując coraz to kolejne powiązania prowadzące w stronę sztuk walki. Długo się nie pośmiali. Image nie cierpi nawet najdrobniejszych potknięć…

W czasie obiadu Miszcz postanowił zdradzić gościowi jedną ze swych najściślej strzeżonych tajemnic. Drobnymi sugestiami sprowadził rozmowę na sprawy budowlane, potem architektoniczne, przemknął zgrabnie przez ulgę podatkową na zakup cementu i dotarł do budowli sakralnych. Mimochodem przeskoczył na Antarktydę, chodowlę drobiu i w ten sposób nie było już problemu, aby porozmawiać o pingwinach i ołtarzyku. Zasłuchany gość z uchylonymi ustami pełnymi zwisającego makaronu wsłuchiwał się w słowa Miszcza.

I rzekł Miszcz w te słowa. Było to dawno temu, kiedy jeszcze nie wszyscy wiedzieli, że jestem Miszczem. Nawet mój nauczyciel nie wiedział, ani jego nauczyciel. Tylko ja wiedziałem, ale nie mówiłem, bo bym dostał wpierdziel za nadawanie sobie bezprawnie tytułu ‘O’. A trzeba ci wiedzieć drogi gościu, że mój nauczyciel wielkim był aikidoką a i propagatorem niemałym. Zbudował ci on dojo w nowym mieście, gdzie aikido jeszcze nikt nie znał. No nie ci zbudował baranie, tylko to taka forma. Ma się klasę, nie?

No więc zbudował CI on dojo w tym mieście i żeby jakoś się wyróżniało, postanowił postawić przed nim jakiś symbol. Wybrał pingwina. Tak tak, mój drogi. To nie ja pierwszy wpadłem na ten pomysł. Nauczyciel mój miał zwyczaj ubierać się na treningi w śnieżnobiałe kimono i kruczoczarną hakamę. W tamtych czasach nikt nawet nie myślał o tym, by założyć dres. Wyobraź sobie jakie mieli problemy z odróżnieniem poziomu swych umiejętności. Albo miał taki hakamę, albo nie miał. Ani kolorowego obi, ani pasków na rękawach i nogawkach, które łatwo można liczyć. Dochodziło do tego, że aby porównać umiejętności niektórzy wojownicy wchodzili na matę i staczali pojedynki! Na szczęście te barbarzyńskie czasy mamy już za sobą. No ale wróćmy do tematu. Wybrał więc mój nauczyciel pingwina, jako że ptaszysko to takowoż czarno-białe było jak i on. Wahał się wprawdzie jeszcze między dalmatyńczykiem, krową i niedźwiedziem Panda, ale kto by takie idiotyczne symbole wybierał…

Stanął więc pingwin przed bramą nowego dojo. Jeden był jeno, ale postawny. Trzech chłopa by go za nadgarstek nie złapało. Wogóle zresztą nie miał nadgarstków. Miało być tych pingwinów dwóch, ale w całym Hunterze nie mieli materiału na drugą taką hakamę. Aikido rozwinęło się w tym mieście pięknie. Uczniowie przybywali setkami, regularnie składki płacili. Konkurencyjne szkoły sztuk walki poupadały. Ich mistrzowie chcieli pojedynkować się z mym nauczycielem, a on ich jednego po drugim rozkładał. Głowy jeno na ścianie dojo wisiały ku przestrodze pokoleniom. I ja tam wtedy byłem. Pomagałem jak mogłem w treningach, składałem mu tą pieprzoną hakamę, prowadziłem stronę WWW i księgowość.

Ale niestety. Zapomnieliśmy o jednym. Aikido to ruch. A myśmy tak dalece wycięli w pień konkurencję, że nie było już z kim walczyć. No i zrobił się zastój. Zapisane mieliśmy już całe miasto, więc nikt nowy nie przychodził.

Wszyscy studiowali pilnie, więc nie było kogo poprawiać na macie. Znudziło się ludziom i zaczęło być strasznie. Ale któregoś dnia przybył nieznany nikomu człowiek i powiedział, że chce się z mym nauczycielem zmierzyć. Rosły był, umięśniony. Do dojo wszedł na rękach, zrobił dwieście pompek, połamał przyniesione ze sobą cegłówki, zawirował jo aż wiatr się zrobił i dudniącym głosem wyrzekł “Onegai shimasu”. Wszyscy obecni zdrętwieli. Już wiedzieli, że bez przymusu bezpośredniego się nie obejdzie. Stare chwyty z niewpuszczaniem gościa za niezapłacone składki nie pomogły. Wykpił się rzucając mi przed nogi zwitek banknotów.

Usiedli więc naprzeciw siebie. Mój nauczyciel i nieznany nikomu gość. Ki zaczęło szaleć, choć żaden z nich ani nawet nie drgnął. Kurczak mrożony przerzucony pomiędzy nimi lądował z drugiej strony upieczony na brązowo z ziemniakami i sosem. Ściany dojo drżały. My drżeliśmy. Drgania ustały dopiero kiedy metro przejechało dalej. I wtedy okazało się, że przybysz nie tylko mięśnie ma ale i pod łepetyną nieźle. “Nim zaczniemy” – rozległo się z jego gardzieli – “widzę, żeś aikidoka, pokojowo nastawiony. Może więc obejdzie się bez jatki. Dam ci więc aikidoko jedno zadanie. Poradzisz sobie – odejdę. A jak nie, to będzie wpierdziel.”

Mistrz mój zgodził się. Wyszli przed dojo, a my wszyscy za nimi. Przybysz rozejrzał się wokół siebie, podszedł do posągu pingwina i jednym krótkim wejściem wykonał na nim ikkyo. Ziemia zadrżała od upadającego ptaszyska. “Chodź tu teraz, mistrzu” rzekł gość. “Zrób na tej kaczce jakąś technikę, a odejdę i nikomu włos z głowy nie spadnie” I zamarł mój mistrz. Zrozumiał wtedy, że zadania nie będzie w stanie wykonać. Powalone ptaszysko ani drgnęło, a wszakże jak on miał technikę wykonać, gdy ruchu nie było, ataku też, a w dodatku posąg leżał dziobem w dół nie zachowując kontaktu wzrokowego. Stanął więc mój mistrz nad ptakiem, że niby czekając aż ten się podniesie dając mu szansę na irimi-nage. I stał tak, stał, w swej kruczoczarnej hakamie i śnieżnobiałym gi. Stał cały dzień, noc, kolejny dzień. Przybysz już dawno odszedł w poczuciu zwycięstwa. A widok stawał się coraz bardziej żałosny. I uczniowie zaczęli odchodzić jeden po drugim. Tak skończyło się aikido w owym mieście nieszczęsnym. Mistrz padł wkrótce z wyczerpania. Zdążył mi tylko powiedzieć “Czerp z tej nauki”. To były jego ostatnie słowa… No i całe życie noszę w sobie ten obraz mistrza stojącego nad pochylonym pingwinem. To te właśnie postacie umieściłem na ołtarzyku. Dla niepoznaki tylko są to dwa ptaki.

I zapadła cisza przeznaczona na przemyślenie opowieści.

“A gdzie jest kompot” zapytał rezolutnie gość. I nieopatrznie parsknął śmiechem. Długo nie poparskał. Image nie cierpi nawet najmniejszych potknięć.

Przygotował
T.Sarnatowicz (muha)
Artykuł dostarczył Fighter za zgodą autora.

O czym myśli, a co mówi kobieta?